Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/182

Ta strona została przepisana.

czaju do nich na ranną pogadankę nie wychodzi; patrzą i patrzą a kuma Damiana jak niema tak niema!
I mówili znowu między sobą mieszczanie:
— Musiał zhardzieć nasz brat Damian, bo ma w domu bisior i bławaty, bo jego dziewka już z pańska będzie się ubierać.
— Zapewne i na wesele nikogo z miasta nie zaprosi, bo tam będą sami zamkowi.
— Brat nasz Damian nie jest takim człowiekiem; nie jeden kieliszek wódki wypije on jeszcze z nami, — on nie jest taki.
— Zapewne, zapewne; ogląda on teraz bisior i bławaty, i dla tego nie wychodzi do nas.
— Prawda, prawda; chodźmy do niego, i powiedzmy mu, że się cieszymy z jego szczęścia, z szczęścia jego córki.
Tłumem weszli mieszczanie do izby czapkarza.
Zastali go chodzącego po izbie, muskającego łysinę z wielkiem zadowolnieniem. Przyniesione przez Bazylka skarby porozwieszał na żerdzi, poukładał w jak najlepsze fałdy, gronostaje przeczesał, i złotą klamrą spiął na przodzie. Zachwycili się mieszczanie takim blaskiem jedwabiu i tkaniny tureckiej, krzyczeli jednogłośnie: „co za materya, co za smak, co za kwiaty cudowne na chustkach bagdackich!“ — A zwróciwszy się do Damiana rzekli razem: szczęśliwy brat Damian, syn Fabiana, córkę wydaje do zamku za najpierwszego sługę kasztelana, a Paraskiewia będzie odtąd chodzić w bisiorze i bławatach, boć kasztelan wielce miłuje sługę swego.
A rzeźnicy z pomiędzy nich zawołali: