Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Gdy już ojca nie było, przybliżyła się Paraskiewia do Bazylka a wziąwszy go za rękę rzekła do niego głosem słodkim:
— Śniło mnie się, żem mędliła konopie. Paździerze odlatywały od białej łodygi, a w ręku moim pozostał len złoty, jak promienie wschodzącego słońca. Ale piękniejsze niżeli len złoty, niżeli promienie wschodzącego słońca są twoje włosy, kochany Bazyli! Twoje oko, to jak dno leśnego jeziora, w którem pomiędzy liściem zielonym przebija się światło nieba. Lica twoje są białe jak pierś gęsi najbielszej, gdy wychodzi ze stawu i skrzydłami trzepoce. Jak płot z kości słoniowej u Cara niewiernych, świecą się twoje zęby, a głos twój miłej o serce uderza, jak rzewny głos teorbanu. Postać twoja smukła i wiotka, jak kołyszący się na wietrze słonecznik, a Paraskiewia będzie szczęśliwą, jeśli oblicze twoje zwracać będziesz za jej oczami, jak się za obliczem słońca obraca smukły i wiotki słonecznik. Odtąd będzie twoją Paraskiewia, jej czarne oczy jak noc ciemna, jej czarna brew, jak las na owidowej górze, jej liczko czerwone i jej uśmiech radosny — to wszystko będzie twoje, twoje na zawsze! Za trzy tygodnie zwiąże nam ksiądz stułą ręce, a ludzie będą się szturkać i mówić do siebie: Któż to jest ta szczęśliwa, co ma takiego ładnego męża, zapewnie go będzie miłować nad życie! A ci co nas znają, powiedzą: To Paraskiewia, córka Eudoksyi i Damiana, a żona Bazylego, szatnego kasztelana, najulubieńszego jego sługi!
Skrzywił się trochę na to Bazylko i rzekł w duchu do siebie:
— Wzdy ja ten sam jestem, com był przed trzema