Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/191

Ta strona została przepisana.

zjazdu matedorą, a jeźli kto o tem nie wiedział, mógł się łatwo tego domyśleć po zadowoleniu i pewnej bucie, która się malowała na jego twarzy, starannie zaokrąglonej i gładko obgolonej — po uniżoności współobywateli, i po nieustannem drobniejszej braci czapkowaniu. Uśmiechając się na ten zabobonny kultus mienia i pieniędzy, muskał się po gładkiem licu marszałek zgromadzenia, gdy we drzwiach salonu okazała się niecierpliwie oczekiwana figura.
Nie był to nikt inny, jak dawny pan Bazylka, który go z towarzystwa gęsi wprowadził w towarzystwo ludzkie, a który w przeciągu tego czasu stał się niemniej pewną znakomitością społeczną. Rzeczewista jednak wartość jego osoby, nie musiała o wiele przewyższać istotnej dawnego sługi wartości, bo zbliżywszy się do grona, przystąpił z uszanowaniem do pana Bazylego, a z jeszcze większem począł mu składać swoje czołobitne uniżenia. Ale pan Bazyli nie znał grzechu pychy, to też pamiętny na odebrane w służbie nauki, otworzył z wdzięcznością dawnemu panu ramiona swoje, i chudą jego postać do tłustej przycisnął piersi. Był wprawdzie moment, gdzie wzrok ściskających się serdecznie, skrzyżował się na chwilę, jak dwa pałasze z Baru i Targowicy — ale to był tylko moment i nic więcej.
Po tym uścisku za ciasno się zrobiło w podkarpackiej krainie państwu Bazylowstwu. Nabywszy dobra za kordonem, przenieśli się do Warszawy, i dla wszelkiej znakomitości rodowej i okolicznościowej otworzyli bogate swoje salony. Stósnjąc się nawet do ducha czasu, poczęli konwencyonalne granice takowych coraz więcej rozszerzać, a