Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/219

Ta strona została przepisana.

jazdki okulbaczonych, w pełnej zbroi i z marsem niezwykłym na twarzach, i odgadł od razu, że się tu coś innego święci.
I odgadł dobrze, bo mu przeczytano rozkaz królewski pospolitego ruszenia w celu wyprawy na Wołoszczyznę. Tysiąc szlachty siedziało na koniach i brzękało szablą, mógłże pan Marcin znieść bez grzechu taką uczciwą pokusę, gdzie szło o dobro ojczyzny? Zapłakał ze skruchy stary pancerny, posłał do żonki po zbroję i pachołka, i ucałowawszy pieczęć królewską, ruszył pod Lwów, i tem swe sumienie uspokoił, że podobnych sobie zastał pod Lwowem zebranych 80 tysięcy.
Pan Marcin był to człowiek obyczajowy i wierzył uporczywie w inspiracyą z góry, która po każdym odśpiewaniu antyfony nieszpornej w jego serce wstępywała. Odśpiewawszy więc nabożnie: „gwiazdo morska“ uczuł stary pancerny wielkie ukojenie, i ruszył wzdłuż karpackiej krainy w tem przekonaniu, że na Wołoszy czeka go nieochybne zwycięztwo.
Inspiracya była wprawdzie dobra, bo uczyniła malkontenta posłusznym woli królewskiej, jak to z porządku rzeczy zawsze być powinno. Skutek wszakże nie był wcale dla Junoszy fortunny.
Zaledwo bowiem zdołały polskie chorągwie wejść w rozległe lasy bukowe, ciągnące się wzdłuż granicy Wołoszy, już spotkała je klęska niespodziewana, zdradliwie przeciw przebywającym las, przez Wołochów przygotowana. Klęska była tem fatalniejszą, że trzeba było walczyć z bukami stuletniemi, które Wołosi popodcinali i na ściśnione rycerstwa szeregi walili. Przy tak nierównej walce musiał nasz