gdzieś nad Sanem, była hoża szlachcianka, z którą nawet zkoligacony był przez ciotkę stryjeczną, będącą na respekcie u Strzemboszowej, rodzonej siostry wojewodziny sandomirskiej.
Wziąwszy pachołka, i trzymając się jak mógł na siodle, wyruszył Kazimierz do ziemi przemyskiej, i już do Jarosławia docierał, gdy się od przechodzących o pospolitem ruszeniu przeciw Wołoszy dowiedział, a nawet już zbrojne hufce w pochodzie nadybał.
Zawrzała krew w sercu ostatniego z Junoszów, i gdyby nie myśl potomstwa, albo co większa, gdyby nie brak większej połowy nogi jednej, Kazimierz poszedł by był teraz chętnie za uczciwą swoją inspiracyą, która sromotę ojca krwawo pomścić kazała. Ale to były już rzeczy nie podobne. Pozostało tylko Junoszy, modlić się o zwycięztwo broni polskiej, i oddać wszelką cześć mądrym zamiarom ukochanego swego króla.
Po wziąwszy taką determinacyą przybliżył się Junosza do hufca pancernych, a kłusując obok jakiegoś towarzysza, opowiadał mu o helebardnikach niemieckich i o pachołkach Zabrzezińskiego, krewniaka byłego wojewody trockiego, któremu już teraz przy sprawie Glińskiego odebrał był Zygmunt województwo jego.
I tak sobie gadu gadu, jechał Junosza przy boku pancernego, popijał razem z nim gorzałki, jak się trafiło, to i miodku, a że do swego towarzysza począł był taki afekt kordyalny, to ztąd poszło, że pancerny był właśnie niegdyś dworzaninem na dworze wojewody trockiego, i tych pachołków jego krewniaka znał doskonale.
Junoszy tak jakoś chciało się do dna wygadać, tak
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/226
Ta strona została przepisana.