Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/235

Ta strona została przepisana.

fiec zbrojny, któremu z wielką ciekawością począł się przypatrywać.
Hufiec rozłożył się obozem, do którego z pod Sandomierza nadciągnęło kilkadziesiąt tysięcy szlachty zbrojnej. Wspaniały był to widok tak licznego obozu. Wincenty nie mógł oczu oderwać i z zadowoleniem muskał po sumiastych wąsach, widząc tyle butnego rycerza. Najmocniej zajęły go trzy postacie. Pierwsza z nich słusznego wzrostu i w pełnej zbroi, szeroki miecz przy boku i pióra czerwone na szyszaku, zdawała się rozkazywać i szykować szeregi. Wszędzie witano ją z zapałem i okrzykiem. Obok niej na białym rumaku jechał mąż średniego wzrostu, z czarnym na twarzy zarostem, a zarzuciwszy płaszcz na lewe ramię, poglądał niecierpliwie na drogę od Guzowa. Najciekawsza jednak wydała mu się postać trzecia. Był to niski, szeroko-barczysty mężczyzna, ruszał nieustannie to głową, to nogami, które się wyginały krzywo jak dwa pałasze, to podrzucał żelazny naramiennik, aż rzemienie pękały. Cały był w zbroi, a patrząc naniego, zdawało się, że jak innym skóra, tak jemu żelazo już od urodzenia, na pokrycie kości było danem. Twarz jego krzywiła się nieustannie, jakby był na torturach, a z ust szeroko rozciętych wychodził od czasu do czasu jakiś mruk niezrozumiały. Co zaś tej nisko-grubej postaci najwięcej uroku nadawało, to była niestosownie do jego wzrostu długa kopia, która w jego ręku pionowo podniesiona, wyglądała jak maszt, wznoszący się wysoko z tułowu okrętu.
W rozmiarach i wyrazie postaci było tyle kontrastu, tyle spotęgowanego życia i ruchu, buty i niepokoju, że mimowolnie musiały na niej spocząć oczy patrzącego tak jak