Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/236

Ta strona została przepisana.

się chętnie patrzymy na pożar wzniecony, szumiący spad wody, lub obracające się z łoskotem koła młyńskie.
Otóż patrzał i patrzał Junosza, i nie mógł źrenicy swojej nasycić tak przecudownym widokiem uosobionej opozycyi, zostającej nieustannie pod inspiracyą wewnętrznej i zewnętrznej swojej dysharmonii. Żywiołem rodu Junoszów była negacya, nie dziw więc, że patrząc na to wcielenie ideału opozycyi, przygotowywał się Wincenty do powzięcia wcale nowej inspiracyi.
Za nim atoli ta nastąpiła, zbliżył się Junosza do roty po lewem skrzydle i rozpoczął z jednym z towarzyszów krótki rozhoworek.
— Zapewnie na Moskwę uderzymy, przemówił Wincenty, pociągając ramiona do góry, i podkręcając wąsa.
— Alboż to waszeć z lasa, że nie wiecie co się święci, odparł towarzysz.
— Wszak król wojuje z Moskwą!
— My niemamy króla — toż waść nie znasz żeśmy w bezkrólewiu?
— Ależbo Zygmunt Waza żyje — zdrowiuteńki jak ryba — widziałem go przed trzema tygodniami na własne oczy — jakem Junosza — wzdy nie umarł?
— Wszak do stotysięcy szlachty obwołało bezkrólewie, a waść o niczem nie wiesz?
— Sancta Maria, Mater Dei — krzyknął Junosza i przeżegnał się wielkim krzyżem — toż wy rokoszanie?...
— Strzeż głowy, póki ci się karku trzyma, zawołał towarzysz i dobył bułata.
Junosza ze swoim także nie czekał, a za chwilę krzyżowały się już cięcia zamaszyste.