Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Obaj dzielni byli w sztuce krzyżowej, a widząc to towarzysze, żal im było jednej tak dzielnej szabli, którą oczywiście postradaćby miano dla sprawy rozpoczętej.
Nastąpił wiec rozejm honorowy, a spór sprowadzono znowu na pole spokojnej dyskusyi.
— Któż stoi na czele waszem?... zapytał się Junosza.
— Alboż go waść nie znasz?... Mikołaj Zebrzydowski, wojewoda krakowski — ot ten słuszny, z czerwonem piórem na szyszaku, co tam przejeżdża.
— A ten obok niego, w płaszczu na ramieniu?
— Janusz Radziwiłł!
— Sami panowie!... a cóż im biedny król złego uczynił?
— Ot, musiał coś wiele złego uczynić, jeźli nas tyle przeciw niemu tu widzisz.
— Ale rokosz, toż przecież rokosz!
— Zapewnie byłeś waszeć przytomnym, jak Piotr Skarga do nas przyjechał i nam porządną exortę prawił. Wielu nawet z nas płakało, bo też ślicznie mówił kaznodziej królewski, ale przecież szabli nikt nie odpiął! Mówił on, że naród to jak zwierzę dzikie, a oswojone. Strzeż się dać mu na karm mięso świeże, bo jak raz zasmakuje, to się i na ciebie rzuci. A rokosz, mówił, to karm mięsa świeżego — bo gdy naród raz w krwi bratniej pragnienie ugasi, toć często do niej zatęskni. Mówił także, że Zebrzydowski i Radziwiłł mają osobiste urazy do króla, a my szlachta służymy tylko ich celom.
Ależ tak przecież nie jest — żaden szlachcic nie dobywa szabli, tylko pro rege, a jeźli ten zdrajca, to contra regem — pro lege!