Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Kręcił długo wąsa Wincenty, a żadnej jeszcze dotąd nie poczuł był inspiracyi. Splunął więc z indignacyą na ziemię, a uderzywszy po zbroi, zawołał:
— Toż jaka zdrada — mospanie — kiedy król jest zdrajca?
— Jest Szwed — i kwita!
— Sancta virgo! prawda! rzeknął Junosza i uderzył się pięścią w czoło, toć o tem nie myślałem!
— I ożenił się z austryacką księżniczką!
— Benignissime omnipotens Deus! wszystko prawda!
— A gdzie pacta conventa?
— Sancta trinitas! oczywista zdrada!
Tutaj spojrzał Junosza na trzecią z tych postaci, które go były tak mocno zajęły. Niski ten i wiecznie ruchliwy towarzysz, zdawał się kiwać do niego długą swoją kopią, marszczyć brwi i wykrzywiać usta, a Wincentemu poczęło się jakoś dziwno robić. Wyobrażał on sobie nieraz w chwilach niezadowolenia ideał negacyi opozycyjnej, ale widziana teraz postać przewyższała wszelkie jego marżenia. Czuł, że jakaś „vis diabolica“ przyciągała go do tego męża, a widząc w tem rodową swoją inspiracyą, począł się już do rokoszan przychylać.
— Któż to, zapytał jeszcze, ta niska figura, z długą kopiją?
— Stadnicki — vulgo diabolus — odparł ktoś z towarzyszów.
— Diabolus, krzyknął Junosza, a oczy jego błysnęły ogniem piorunu — toż ja z wami!
Koniec było tej rozmowie, bo już Chodkiewicz na czele piechoty królewskiej na rokoszan uderzył.