Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/239

Ta strona została przepisana.

Junoszą bił się jak za najlepszą sprawę, i sztuką krzyżową dotarł aż do samego króla.
Zygmunt siedział na jabłkowatym rumaku, w złotej zbroi z białemi na szyszaku piórami. Głęboki spokój i rezygnacya prawego chrześcianina malowały się na jego łagodnej twarzy. Junoszę wstrząsło jakieś dziwne uczucie. Widział on przed sobą majestat osoby królewskiej, na którą targnął się zuchwale.
Ze skruchą zbliżył się do króla, a chcąc swój oręż pod nogi mu złożyć, ugodzony został kopią w samo serce przez jednego towarzysza z orszaku króla, który zbliżenie się to do osoby królewskiej, za atentat był poczytał.
Towarzysz ten zwał się — Innocenty Junosza.
Co się Wicentemu Junoszę nie udało — udało się hersztom rokoszu. Zebrzydowski i Radziwiłł przeprosili króla, który im szczerze przebaczył.
I znowu żałowali przeciwnicy królewscy, że dobrego króla rozgniewali, który chociaż błądził, to błądził nie przez złe chęci swoje, ale przez gorliwość prawego katolika, przez zbyteczną powolność dla rad tych, których wysoce czcił i poważał.
Ród atoli Junoszów poszedł przez ten wypedek krok dalej na drodze rozwoju swego efemeryzmu. Dotąd zapierał się w życiu każdy Junosza swego charakteru, a idąc za chwilową inspiracyą zabijał każdym czynem następnym, najbliższą swoją przeszłość. Odtąd zaś weszło to nieustanne przeczenie siebie w sam organizm rodu, a Junoszowie poczynają się wzajem ścierać i zabijać.
Podając pamięci potomnej ten czyn bratobójstwa, jako