Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/241

Ta strona została przepisana.

Na lekkiem ponad brzegiem wzniesieniu stał dwór zamożnego szlachcica. Otaczało go jakieś światło jaśniejsze i przeźroczystsze, bo mgła jesienna rozłożyła się tylko po wklęsłych dolinach. Był on czemsiś więcej niżeli dworkiem szlacheckim, a mniej niżeli pałacem magnata. W całem zabudowaniu widać było dostatek i zamożność, a pomimo że tu i owdzie spostrzegać się dawał brak gustu wytworniejszego, widać jednak było, że mieszkaniec nie był wolen próżności ludzkiej, tylko ją w nieudolnych wyraził formach.
W całym bowiem rozkładzie i rysunku przebijała się jakaś zacięta walka tradycyjnych zwyczajów znowożytnem wyobrażeniem, a chcąc obok dawnego pomieścić i nowe, uczynił był architekt jakąś dziwną gmatwaninę staroświecczyzny i nowszego smaku. Że zaś ten dwór w obszarze mili kwadratowej nie miał do porównania żadnego innego budynku, jak nędzne chałupy, ze strzechą obdartą lub połataną, to też i fason jego imponował wyśmienicie w takiej samej przestrzeni, począwszy od kościółka i plebanii aż do zajezdnej karczmy na rozstajnej drodze. Jedna tylko dzwonnica mogła wejść w szranki o pierwszeństwo, co do dziwaczności rozmiarów swoich, ale przezorny architekt dworu, przewidując to współzawodnictwo, podciął jej sporo czupryny, jak służącemu hajdukowi, przez co stosunek, tych dwojga architektury krajowej dziatek, jak najwybitniej się wyraził.
Ale dzwonnica z podciętą czupryną i dwór z nasadzoną po same węgły rogatą czapką niedałyby nam wątku do dalszej naszej powieści, gdybyśmy z ich fundatorem niechcieli się zaznajomić.