Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Patrzał i on przez okno na rozległą nadwiślańską dolinę, puszczał wzrok po jasnych Wisły warkoczach, ale myśl jego snowała na tem tle obrazy żyjących postaci i dramatyzowała je według przelotu uczuć różnorakich, które za każdą nową falą rwały się i wiązały w jego sercu, pamięcią tylu dobrych i złych chwil obciążonem.
Byłto starzec ośmdziesiąt-letni, czerstwego oblicza i olbrzymiej postaci. Czoło miał wysokie i gęsto zmarszczkami pomięte, a nad siwą brwią świeciła się szeroka blizna. Wąs biały jeżył się jeszcze do góry, i usta zacinały się jeszcze z marsem, i oko łyskało ognistem światłem, ale prawica jego już nie była do kordu. Oparta o grubą kulę wisiała bezwładnie, jak trofea zawieszona w świątyni pamiątek!
Bo też prawdziwą pamiątką swego czasu był starzec ośmdziesiąt-letni, i snadź nie być mu już między żyjącymi, jeźli samotny przechadza się po komnacie, na której ścianach zawieszone są jego antenaty.
Ciekawe studium byłoby dla archeologa, obejrzeć w porządku obrazy tych antenatów. Zdaje się, że artyści ówcześni, tak samo jak malarze przedmiotów religijnych, a budownicy dawnych kościołów, wydoskonalili byli pewien typ prozarpii rodowej, i takowy tradycyą potomnym malarzom przekazali. Wpatrując się w takie obrazy, mimowolnie nasuwa się nam typ widzianej jakiejś postaci, który z małą odmianą akcesoryów, powtarza się tysiąckrotnie, a tem samem utwierdza w nas wiarę tradycyi, jakoby wszyscy ludzie jednego wspólnego mieli praojca. Do takiego typu należy niezbędnie kolosalność rozmiarów, niepoprawność rysunku i koloryt jaskrawy, co razem wziąwszy wy-