Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/244

Ta strona została przepisana.

zostawiać im miasto sławy i czynów, płótno malowane. Tym wszakże niedogodnościom poradziła fantazya malarza, a uszczęśliwiony potomek wpatrywał się przez całe dnie marsowym twarzom swoich antenatów, i z najuczciwszą wiarą wyczytywał w ich licach dzieje ubiegłego ich żywota.
Już po raz dziesiąty obchodził staruszek szereg obrazów na ścianie wiszących, a jeszcze z tym samym płomieniem w oku zaczynał przegląd jedynasty. Stanął przed ojcem rodu, olbrzymem od stóp do głowy uzbrojonym, a twarzą zarośniętą. Zacisnął pięść i chciał coś mówić do niego, jakby do współczesnego sobie, gdy się drzwi od pobocznej komnaty otworzyły a z nich wyszedł chłopczyna cudnego oblicza. Miał może lat szesnaście, i był ubrany z francuska. Ucałowawszy rękę starca, rzekł do niego poufale:
— Dzień dobry dziadziu, cieszyłem się już naprzód, że mnie te obrazy pokazywać będziesz.
— Obrazy — odparł starzec marszcząc brwi — w kościele są obrazy, a te tu, to przodkowie twoi, chłopcze, którzy żyli z chwałą, a których imię nosisz — to Junosze!
I jeszcze więcej zabłysło oko starca; porwał chłopię i przycisnął je do swych piersi.
— Tak jest, ty jesteś potomkiem Junoszów — ale ród ich, dodał smutno, już się wyradza! Pożal się Boże, tę waszą naukę dzisiejszą, którą Pijarzy obałamucają wam rozsądek zdrowy, a rękę, która ma być do korda, nadwątlają niepotrzebną pisaniną i elaboratami, co ich do wroga nigdy nie zaaplikujesz! Oto patrz chłopcze, czem jesteś w obec twych antenatów?