Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/251

Ta strona została przepisana.

Wnuk odemknął szybko drzwi, podczas gdy staruszek kilka kroków przed progiem stanął, by z godnością wieku swego przybywających powitać.
Weszło ich pięciu. Trzech z nich zbliżyło się do staruszka, a całując mu rękę, ujęli go za kolano. Dwaj inni: „laudatur Jesus Christus“ powiedziawszy, przy drzwiach się zatrzymali.
Po przywitaniu które z kolei i na wnuka przyszło, usiadł starzec w dużem, poręczowem krześle, a konfederaci otoczyli go w koło. Mieli oni na sobie żupany czarne, krótkie, na wierzchu kontusze słomianego koloru, i czarną czapkę z siwym barankiem na głowie. Jeden tylko z nich miał na sobie barwy czerwone, przy których wybornie odbijały rude jego włosy. Twarz jego była podłużna, blada, czoło wysokie i pomięte. Otaczający go byli wszyscy rumiani, czarnych włosów i wesołego oka.
— „Et verbum caro factum est,“ przemówił staruszek, wpatrując się z rozrzewnieniem w swoich Machabeuszów, z których każdy na to zaszczytne imię sobie zasłużył: — nunc volo mori, powiem z Symeonem, bo oczy moje was ujrzały, i do tego w zgodzie — jak Bóg przykazał.
— Zgoda u nas — odparł najstarszy — to gwóźdź zadrzewiały, gdy chcesz nim co spoić, to się zegnie jak słoma.
— Wszakże hostilitaies między naszymi ustały, odkąd w Radomiu in armis stała się concordia. Wiele bowiem już się dobrego uczyniło, gdy taki mąż zacny, jak Karol Radziwił laskę marszałkowską dzierży. Alboż mu tam miło, że z Czartoryskim być musi, co to o takim królu dla Polski marzy, którego jak we Francyi, otaczaliby same