Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/255

Ta strona została przepisana.

jego drgały konwulsyjnie. Kilka razy ruszył ramieniem, jakby rwał się do korda, ale prawica jego była bez władzy, i nieusłuchała wyzywającej myśli. Z połysku oczu jego widać było okropną walkę która odbywała się między silnym, wiecznie młodym duchem, a ciałem starem i starganem.
Zdawało się, że sędziwy starzec już był przeżył swoją epokę, i strawił się, dźwigając na silnych barkach nie jedno pasmo zdarzeń swojego czasu. Gdy atoli ciężar nowego wieku nie na barkach ani na zbroi, ale w myśli i w sercu narodu oparcia szukał, starzec stanął samotnie śród gruzów dawnej budowy, jak filar olbrzymi, któremu odjęto ciężar, co na nim przez tyle spoczywał wieków!
Powoli gasnął blask jego oka, lica odziały się bladością przezroczystą, a pod ciężarem bolu chyliła się głowa i barki, które niegdyś urągały ciężkiej broni przeciwnika.
Wszystkich serca opanowało jakieś wielkie, tragiczne uczucie.
Po chwili milczenia ozwał się staruszek:
— Kiedy kraj miał do zwalczenia wroga znanego mu ze zbroi i języka, to szedł śmiało przeciw niemu i go zwyciężał. Lecz gdy trzeba walczyć z tem, co się w drugiego mózgu wylęgło, na to nie znam rady ni ratunku. Może za nadto żyję na ziemi i nie widzę tego, co wam jest jasne jak słońce. Przedemną zamierzch i noc, oby wasze oczy lepiej widziały!
— Jasne jak słońce jest prawda, ozwał się Toruńczyk, która kraj nasz zbawić może. Bez niej nie może istnieć żadna swoboda społeczna.
— Jakaż to jest to prawda? zapytał się drugi.