Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/258

Ta strona została przepisana.

pił nawet uśmiech radości na lica mieszkańców, gdy ujrzano Franc. Ksaw. Branickiego, wyruszającego na czele tatarskiej brygady ułanów, w celu powstrzymania buntów Ukraińskich. Szczerze błogosławili rodacy ochronnej broni walecznego zastępu, nie wiedząc, że ta broń uderzy w pierś bratnią!
Dzień czerwcowy, piękny i pogodny, miał się ku wieczorowi, gdy jeździec samotny, na karym rumaku wjechał w zacień lasów janowskich. Miał on na sobie płaszcz z szarego sukna, czapkę głęboko na oczy wciśnioną, i w olstrze widać było okucie pistoletów. Zapuszczając się coraz dalej w las gęsty, oglądał się bacznie na wszystkie strony, stając czasami i słuchając pilnie, iżali nie nadniesie mu co w ucho wietrzyk wieczorny. Ale głucho było w lesie, i coraz ciemniej, a drzewa i gałęzie wiązały się co raz gęściej i tamowały mu drogę. Nie wiedzieć, czy las był tak wielki, czy błądził podróżny, ale już daleko po północy być musiało, a las coraz gęściejszy, noc coraz ciemniejsza była, a nawet cisza wydała mu się co raz cichszą.
W tem zdala zawiał z wiatrem jakiś głos ludzki — jakieś błysło światełko. Jeździec zwrócił tam konia. Po chwili ściągnął wodze, spiął się w strzemionach i słuchał. Był to śpiew i znana mu nuta:

Dawid niedźwiedzia, lwa potem zwycięża,
Olbrzyma mocą Twoją bez oręża,
Zwierz, olbrzym, luter, kalwin z szyzmatykiem
Niech giną z procy, Dawida kamykiem!

Moc Twoja hardych niech potłumia wstydem,
Daj nam pokorny psalm śpiewać z Dawidem: