Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/260

Ta strona została przepisana.

— Aeterne Deus! żaden Junosza nie brał broni z rąk żyjącego przeciwnika!
Tymczasem odpiął jeździec z pod płaszcza szablę i rzucił ją do nóg konfederata.
Na szabli błysnął jakiś herb złocony. Konfederat podjął ją, spojrzał i krzyknął:
— Szczęsny!
— Marcinie!
I otworzyły się ramiona dwóch braci Junoszów, bo w tej chwili przemawiała krew ich, i pociągała ku sobie. Ale wnet upadły wyciągnione ręce, brew się najeżyła, bo nieprzyjaciele stali przeciw sobie.
— Szedłbym za konwinkcyą serca, ale przysięga konfederacyi nie pozwala mi mego charakteru zkorumpować. Szczęsny, tyś wrogiem moim.
— A tyś moim jeńcem. Lecz najprzód pozwól, abym zsiadł z konia i trochę odpoczął. Pogadamy nieco.
Konfederat pomógł ułanowi królewskiemu uwiązać konia i gurtu popuścić, a czynił to w przekonaniu, że sumienia swego bynajmniej nie zmaże. Odnośnie do przysięgi konfederacyi wytłumaczył sobie, że hostilitas między nimi przeminęła, a nastąpiło: armistilitum. Ręki jednak bratu nie uściskał.
— Nie będę cię się pytał, co tu w lesie porabiasz, bo rzecz prosta, że podczaszy litewski musiał was tu mnogo nagubić, gdy ze Lwowa uciekał. Ale czas by już był, abyście się zebrali, jak rozsypane owieczki, w jednę trzodę, i waszego prawowitego pasterza, którym jest miłościwie nam panujący Stanisław August, przebłagali i mu submisyę waszą jawnie okazali.