Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Pożar kościoła i przedmieścia halickiego zmusił ich do odwrotu.
Na przeciwnej stronie miasta, na górze oświetlonej łuną dogorywającego kościoła, rozkopywał konfederat kupę kości, z szubienicy zrzuconych, a znalazłszy na palcu jednego szkieletu żelazną obrączkę z krzyżem, przyklęknął i kości do piersi przycisnął.
— Obiecałem cię uścisnąć, — przymówił do kości — gdy tego godny będziesz — przychodzę dotrzymać słowa!
Krwawo buchła łuna z gruzów kościoła, a przedmieście rozsypywało się w kupę węgli i popiołu!


Pogodne słońce września oświeciło niziny Wielkopolski. Po obu brzegach niewielkiej rzeki ciągnęły się pola bez końca, ziemia czarna i żyzna, na lewym tylko nieco szara, bez żadnego porostu. Wszelako i tam, gdzie zdawała się gleba być urodzajna, widać było w uprawie jakieś zaniedbanie, jakiś nieład, jakoby się z pracą spieszono, lub ją wcale zaniedbano. Bo też spieszono się w istocie, aby gdzie można było zebrać, a często gęsto i rąk do pracy zabrakło. Po pięknej ziemi snuły się wojska swoje i nieswoje, a biedny rolnik załamał nieraz ręce widząc zniszczone swojej pracy nadzieje.
Na lewym brzegu rzeki stali dwaj mężowie, a kilkadziesiąt kroków za nimi, biwakowało na pięknej łące kilka grup jeźdźców.
Jeden z nich był wzrostu średniego, pochylonej postaci, w przetartym, szaraczkowym surducie, i miał na głowie kapelusz trójgraniasty, z pod którego wymykał się