Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/267

Ta strona została przepisana.

długi, okrągło spleciony harcap. Ruchy jego były żywe, a często nawet dziwaczne. Na czole zarysowały się liczne zmarszczki, i widać było, że za tą obsłoną wylęgało się wiele myśli, i że źródło ich było nieustanne. Miał on w ręku szkło, i często kierował przez nie wzrok na drugi brzeg rzeki.
Drugi był prawie równego z nim wzrostu, tylko twarz miał więcej okrągłą i włos bielszy. Postać tę, w ruchach jakoś nieudolną odziewał surdut granatowego koloru, z pod którego wyglądały duże, palone buty. W ręku trzymał ogromną tabakierkę, z której nieustannie jego towarzysz zażywał.
— Przyznam ci się — mówił pierwszy — że człowiek to dziwne zwierzę. Zdaje się, że ma jakiś rozum, i tem się szczyci, a przecież nie lepszy rozum jest od instynktu innych bezrozumnych zwierząt. Instynkt bowiem jest konsekwencyą, a nasz rozum, nasze zdania, to pożal się boże! Jak wiatr wioną i wracają znowu, a wróciwszy same siebie zabijają.
— I sam Wolter to przyznaje, a wasza królewska mość zgadza się we wszystkiem z Wolterem.
— Co też to człowiekowi roi się po głowie, gdy jest młody! A gdy się wyszumi to aż wstyd bierze, co się to nieraz nie napletło, a co gorzej — napisało!
— Alboż to Wolter nie jedno napisał, co się tak sobie sprzeciwia, jak rasa baranów hiszpańskich z kozłami angielskiemi. A przecież nikt nie powie, że Wolter nie ma rozumu.
— Słuchaj Brenkenhof: — napisałem w Anti-Machiawelu: „Wszelki dumny zamiar podbicia narodu obcego wbrew jego woli, lub wyzucia własnego z praw mu