Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/269

Ta strona została przepisana.

— Sądzisz?
— Dopiero wczoraj było u mnie kilku właścicieli, i zaklinało mnie, abym ich dobra wciągnął w nasze terytoryum.
— Czy są nam tak przychylni?
— Trzeba znać Polaków, mości królu. Jest to naród szlachetny, odważny, i kocha swój kraj aż do fanatyzmu. Lecz jak rumak spłoszony, który w swym pędzie zdaje się że przeskoczy skały i przepaście, nagle przed uschłym liściem się zatrzyma, i z tym samym ogniem, w przeciwną zwróci się stronę, tak samo i Polak, znękany tyloletniem niepowodzeniem, szuka jakiej takiej dla siebie przystani. Do tego bezrząd w kraju dał się już mieszkańcom we znaki. Wojska obce, wojska narodowe, konfederackie, niszczą kraj i pustoszą, a tu trudno o patryotyzm, gdy koszulę zdzierają. Pod maską konfederatów snują się bandy złoczyńców po dworach, łupią i kradną, a to wszystko idzie na karb reakcyi narodowej. Kogóż więc zadziwi, że ludzie chcą spokoju, i że do tego się udają, kto im go użyczyć może.
— Trzeba im dla tego okazać, że jesteśmy godni ich zaufania.
Gdy tak król i minister nad brzegiem Noteci z sobą rozmawiali, zbliżyło się do nich kilka powozów i jeźdźców konnych. W oddaleniu wysiadło kilku mężczyzn ubranych po polsku i przystąpiło do króla.
— Chciej królu od nas przyjąć hołd naszej admiracyi, przemówił jeden, z pokorną prośbą, abyśmy pod opieką twych najsprawiedliwszych rządów zostawać mogli. Po-