Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/272

Ta strona została przepisana.

Usłyszawszy taki fawor z ust królewskich, chciał się Junosza nisko pokłonić, czemu wszakże przeszkodziła długa, niżej pasa zawieszona szablica.
Postrzegłszy to król, roześmiał się z ironią, a zwracając uwagę swoją na rękojeść bogatej szabli, rzekł do ministra:
— Piękna szabla, zapewne spadek po antenatach, ale do dzisiejszych okoliczności nie stosowna. Jest ona za długą do dzisiejszych postaci mianowicie gdy się hołdu nie odbiera, tylko się go składa.
Objechawszy województwa Malborskie, Chełmińskie i Pomorskie, wrócił król do stolicy, a rozmawiając z ulubionym swoim ministrem o ziemiach nabytych, rzekł do niego:
— Wiesz co, Brenkenhof, inaczej myślałem o mieszkańcach tego kraju. Zdawało mi się, że hołd będzie więcej biernym, będzie uczuciem pewnej rezygnacyi, z jaką rozbrojony przeciwnik oddaje broń swoją zwycięzcy. Mnie tymczasem powitał zapał, i zdawało mi się, że odbywam tryumf. Gdy zarzucono Wolterowi, że wbrew swym dawnym zdaniom, Rossyi schlebia, odpowiedział: Jestem zimolągiem a z Rossyi przysełają mi wyborne futra. Ja bym zaś nazwał Polaków efemerydami. Mają oni wielkie cnoty, i zapał szlachetny, dzieje ich są pełne scen podniosłych i prawdziwie wielkich, idea ojczyzny przechodzi często u nich w fanatyzm islamizmu, ale brak im owej wytrwałości i zasady, z jaką w chwilach natchnienia pochwycona myśl przeprowadza się aż do ostatecznej swojej konsekwencyi. Muszę przyznać słuszność biskupowi Krasickiemu, który mnie upewnił, że dobrze przyjętym będę. Napiszę i do Woltera, z jakim zapałem witano mnie wszędzie.