Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/276

Ta strona została przepisana.

efemerydą! A przecież owe muszki-efemerydy roztaczały ciało olbrzyma!
Zapłakał gorzko młodzieniec i podupadł na duchu. Na poddaszu najbiedniejszej Warszawy ulicy, schował siebie i swój smutek przed światem. Tam chory na sercu i duszy przepędzał dnie swoje w gorączce, to się zrywając jakąś siłą nadnaturalną do pracy, to upadając znów w niemocy i bolejąc nad zwichnionem życiem swojem.
— Gdybym był został rzemieślnikiem, rzeki razu jednego do siebie, gdy w okno jego poddasza, wcisnął się pierwszy promień jesiennego słońca — wstałbym dzisiaj z trzeźwym umysłem do pracy, a wychwalając Boga, pracowałbym dla mojej rodziny, czterma ścianami objętej. Ale ja zapragnąłem wyższego rzemiosła, duch mój objął warstwy całego społeczeństwa, i aż po krańce ojczyzny mojej rozparł ściany rodzinne. Ognista myśl rozszerzyła moje ramiona do uścisku ojczyzny, a mnie zdawało się, że jestem kolosem rodyjskim, że w dłoni mojej zapalę światło żeglarzom zbłądzonym — a ja tymczasem umieściłem całą ową wymarzoną wielkość na poddaszu ulicy najbiedniejszej! Urojona moja rodzina nie zna mnie, a serce moje chciwe uścisku, trętwieje i ścina się jak woda, gdy jej ciepła zabraknie! Ojczyzno biedna! czyż wiecznie będziesz owym potworem, połykającym własne swe dzieci, a nigdy nie nasyconym! Tyle cnót, tyle ofiar, tyle bohaterów, a wszystko bez jasno wytkniętej myśli, bez obliczenia na przyszłość, bez owego wzroku, który umie czytać w piśmie siedmiu pieczęci bożych! I cóż to widać w tej przyszłości?... Oto wyleją aniołowie czarę gniewu bożego na ziemię, a nieba zwiną się jak księgi zapisane — i zawieją