Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/277

Ta strona została przepisana.

wiatry, a węgły ziemi zadrżą, a anioł sądu w trąbę uderzy. I płakać będą swoi na swoich i narzekać na żywot matek, że ich zrodziły, na Boga, że ich stworzył...
I stanął w oknie młodzieniec, ze wzrokiem w przyszłość widzącym, i cudnie wyglądał w swem przemienieniu, jak smutnej lutni, wieszczący Jeremiasz. Wszakże szybko ocknął się z tego wrażenia bólów chwilowych, i jakby się wstydził swojej poufnej spowiedzi, chwycił czem prędzej za leżące na skromnym stoliku książki.
Wszelako nic z nich nie odczytał, bo właśnie w tej chwili otworzyły się drzwi izdebki, i gość jakiś wszedł do niego.
Był to mąż średniego wzrostu, mocno przygarbiony, rysów wydatnych, i ostro ciętych. Nad jasnem jego okiem zbiegały się w dwa grube pasma, liczne zmarszczki myślącego czoła, a na licach nieco przybladłych widać było słodycz połączoną z powagą i pewną dumą wyższego społeczeńskiego stanowiska.
Zatrwożyły młodzieńca myśli, przed chwilą na pół głośno wypowiedziane, a wstydząc się swego zwątpienia, obejrzał się w koło, iżali które ze słów jego na świadectwo słabości ludzkiej nie pozostało. Zatrwożył się jeszcze bardziej, gdy w niespodzianym gościu swoim poznał kanclerza Andrzeja Zamojskiego.
— Jeźli się nie mylę, przemówił z ujmującą słodyczą kanclerz — mam szczęście widzieć przed sobą pana Stanisława S...
— Czy mogę oczom wierzyć — zawołał młody pustelnik — wszak to najgodniejszy nasz kanclerz, jedyny