Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/278

Ta strona została przepisana.

mąż naszego kraju, do którego w samotności mojej zwróciło się tyle myśli, tyle marzeń?...
— Tak jest, oko twoje widzi prawdę — a że nietylko umiesz okiem ciała patrzeń, ale co większa, i okiem ducha władasz, toż jest przyczyną, że mnie dzisiaj u siebie widzisz, a widzisz przychodzącego z proźbą!
— Z proźbą? cóż to się dzieje ze mną? Kanclerz, pierwszy mąż kraju a jedyny naszych nadziei, przychodzi na poddasze starej Warszawy, aby biednemu wygnańcowi świata, prośby przedkładać?
I uderzył się młodzieniec po bladem czole, aby się prędzej z snu tak łudzącego obudzić — ale kanclerza słowa wróciły go do rzeczywistości.
— Znam twoje nauki Stanisławie, znam na jakiej drodze musiałeś je nabywać, znam co za cel szlachetny po łożyłeś twoim usiłowaniom. Oby cię Bóg prowadził szczęśliwie po tej drodze ciernistej, poza którą czekają cię róże nagrody!
— Więc nie marzyłem w gorączce — wykrzyknął w zachwyceniu młodzieniec — nie były to widma chorobliwe, co mnie wypłoszyły w pustynią życia, na jej piaski bezzielne, co od ust moich oderwały kielich uciech i roskoszy, a zaprawiły go octem i żółcią, aby tylko jednej myśli, jednemu uczuciu zadosyć uczynić — a jakiem jest miłość ludzkości, społeczeństwa swojego — ojczyzny! Więc nie była to myśl obłąkańca, ale myśl z natchnienia Boga, który przez ciernie i osty prowadzi człowieka do roskoszy niebieskiej!
Wpatrzył się kanclerz w roziskrzone oko marzyciela a wziąwszy go za rękę rzekł: