Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/282

Ta strona została przepisana.

dno-dniowy, opozycyą chwili zagrzani. Wiele kosztowało marszałka sejmowego, że w uchyleniu tego prawodawczego projektu, wyjednał łagodniejsze wyrazy.
Oprócz sędziwego prawodawcy, z niemniej wytężoną uwagą, wyczekiwał końca obrad jego przyjaciel i wspólnik pracy i nadziei, młody ksiądz Stanisław.
Wziął on świąteczny na siebie ubiór, bo zdawało mu się, że dzień przyjęcia tego wniosku, powinien być uroczystością narodową. Czekając powrotu kanclerza, przechadzał się z niecierpliwością.
Ale Zamojski już dawno był w swojej komnacie, jednakże młodemu swemu spólnikowi nie chciał okazać łzy gorącej, która jego powiekę zwilżyła. Zamknął się na klucz i rzekł do siebie:
— Nie chcę, aby on mnie widział w chwili słabości — on, przed którym droga do posług ojczystych, nie powinien się zrazić nierozumem i niewdzięcznością ludzi, których myśl nad jeden dzień nie sięga, którzy nie widzą tego jutro, co się dzisiaj poczęło.
Niech im Bóg odpuści krzywdę, jaką mnie wyrządzili, bo krzywdy wyrządzonej ojczyźnie, historya nie odpuści!
Po chwili uspokoiwszy się, zawezwał do siebie księdza Stanisława.
Był on blady i przestraszony, bo już dowiedział się o wszystkiem. W oku jego błyszczał ogień gniewu i pogardy, a lica jego oblokły się wyrazem jakiegoś dziwnego ascetyzmu.
Nemo propheta domo sua — rzekł do kanclerza — pójdę i zagrzebię się w mury konwentu. Społeczność nasza nie rozumie dzisiaj głosu ratunku, więc na cóż ją o-