Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/288

Ta strona została przepisana.

ani przeciwnika, tylko goni na ostro, nawet wtedy, gdyby go wszyscy o szaleństwo posądzić mieli. A taką chwilę poczucia się w siłach nadprzyrodzonych miał prawie każdy ze spiskowych. Każdy prawie czuł się geniuszem, a biorąc do rąk niewprawnych pochodnię, zamiast błogiego światła, rozniecał pożar...
............
Piękna to jest ta ziemia ruska. Zielone pola przerzynała bystra rzeka i biegła jak sarna spłoszona, gdzieś daleko, aż w lasy Bukowiny. Na prawym jej brzegu popiętrzyły się skały, zawisły rozsochate drzewin konary, a przyglądając się w ruchliwem jej oku, spuszczały ku niemu rospuszczone warkocze, ni to brew łzawej źrenicy. Skały te zabrzeżne wysnuły się z żeber karpackich i spadywały zwolna do rzeki, bo na grzbiet góry zacisnął ciężar niedoli wiekowych.
Niedaleko brzegów stał pałac okazały, z frontową kolumnadą jońskiego porządku. Późny już wieczór, ale na pokojach jasno jak we dnie, a gwarno jak na jarmarku. Nie znamy wprawdzie nikogo z licznie zgromadzonych gości, siedzących i chodzących, ale znamy zato nieme, na płótnie malowane grono przodków gospodarza, których twarze
Zdały się iskrzeć nieraz martwemi oczami,
I śmiać się do pijących, i ruszać wąsami.
Nie wiedzieć wszakże jakby mowa antenatów do zgromadzonych wypadła, a mianowicie, z jakiego klasyka wzięliby szanowni praojcowie cytaty do perory dla potomka. W licach ich wcale się nic nie zmieniło, tylko przybyło kilku nowych, a dwaj ostatni nieszpetną nawet mają postać. Jeden z nich ma kitę białą u czerwonej rogatyw-