ki, widać konfederat barski, a przy nim stoi napis: Jasna góra anno... Drugi, jak wnosić z munduru, jest ułan w kwiecie wieku. Nad nimi wisi starzec o siwych włosach, a po zmarszczonem jego czole widać, że żył i umarł w czasach niefortunnych. Wszyscy zdawali się być w głębokiem zamyśleniu, tylko ojciec rodu, olbrzym od stóp do głowy w żelazo zakuty, gryzł jakoś wargi, a patrząc zyzem w piec, zdawał się być mocno zniecierpliwionym. Wszelako nie wiedzieć, co go niecierpliwiło więcej, czyli małe kieliszki potomka któremi gości traktował, czyli olbrzymie jego myśli.
Pan Michał Junosza nie wyrodził się wprawdzie, bo również jak ojciec jego rodu, chciał komuś nabić guza, ale nie wiedział biedny, że właśnie tradycyjna cnota rodowa, przechodząc dziedzicznie nieuszanowaniem osoby królewskiej i praw koronnych z potomka na potomka, stała się powodem największych kraju nieszczęść. Ale pan Michał nie zapatrywał się z tego stanowiska na historyą, a biorąc jej wynikłości za przypadkowie przegraną, tak jak się przegrywa w kartach, siadł do zielonego stolika, aby się znowu odegrać.
Ależbo przegrało się nie lada co, a jakiejże gry potrzeba na to, aby się odegrać? Kupka złota padła w zachłanną kieszeń bankiera, który z zimną odwagą stał i nowej wyglądał stawki, na to tylko, aby ją znowu zagarnąć.
A bankierem tym był olbrzym, oparty na trzech węgłach ziemi — była Rossya. Jej to na laurach spoczywającemu samowładzcy, kusił się pan Michał nabić guza, a jeźli tego, jak jego pradziad, na ciele carskiem dokonać
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/289
Ta strona została przepisana.