Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/299

Ta strona została przepisana.

I znowu poszedł tą samą drogą ostateczności, z której powrócić usiłował, a dręczony obrazami przeszłości, nie wiedział, że biegł kierunkiem, ubliżającym sercu i charakterowi.
Owoż zdarzyło się, że jadąc z Tarnopola ujrzał pan Michał na drodze jakiś wóz wywrócony, i siedzącego nad rowem brodacza. Brodacz wyglądał coś na szlachcica z Stryjskiego, miał minę butną i z pogardą spojrzał na lekki koczyk i cztery siwki pana Michała. A że pan Michał już dawno nie dziwaczył, a teraz chętka potemu była, więc kazał stanąć siwkom i do brodacza się odezwał:
— A zkąd to panie!
— Z daleka panie! odrzekł brodacz z najskromniejszą miną, do jakiej tylko ułożyć się mogła jego broda kędzierzawa i czoło dumne i butne.
— To jakiś niedźwiedź, co się składa do tańca — mruknął pan Michał pod nosem — ale i ja przecież jadał szpaki!... Trzeba go wziąć i poratować.
I w samej rzeczy za chwilę siedział brodacz w wygodnym koczyku, rozumie się po lewej stronie pana Michała, a rozmawiając z nim o gospodarstwie, burakach i gorzelni, rozwinął tyle chemicznych i agronomicznych wiadomości, że pan Michał widział już hojnie czyn miłosierdzia wynagrodzony i teraz błogie z niego pożywał owoce.
Zajechano przed kolumnę pałacu, a brodacz obejrzawszy się w koło westchnął, a niby łzę w oku rozdusił.
Gospodarz zapytał się grzecznie o przyczynę tego rozczulenia.
— Wspomnienia dawne, odparł zapytany.