Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/300

Ta strona została przepisana.

— Wspomnienia! westchnął pan Michał, a pieczęć kanclerska stanęła mu żywo przed oczy.
Po obiedzie zaprosił gościnny gospodarz brodacza na fajki do wielkiej sali, w nadziei, że go może tam na jakie słówko wyciągnie, bo w czasie obiadu milczał brodacz upornie, jak najmędrszy rabin.
— Złe mamy czasy — zaczął pan Michał mierząc brodacza od stóp do głowy — nic możemy być pewni, czy przybywający w dom gość jest wilkiem czy baranem!
— Zapewne, zapewne — mruknął brodacz i osłonił się kłębem dymu przed okiem gospodarza.
— Słychać, że chodzą po kraju emisaryusze — dorzucił w złości gospodarz, bo przez dym nie mógł właśnie twarzy brodatej widzieć.
— A tak mówią, bąknął nieznajomy.
— Tożby znowu prawdziwa klęska na kraj spadła!
— Nie na wszystkich, odrzekł brodacz i spojrzał po obrazach antenatów. Jeźli się nie mylę to herb Junosza, byli to wielce zasłużeni mężowie!
— Jestem Junosza — rzekł pan Michał.
— Imię to wkłada wielkie obowiązki na tego, co je nosi.
— Dałem tego dowody, że poczuwam się do tych obowiązków, gdy tego żądano odemnie, chociaż byłem przekonany, że popełniam błąd...
— Błędy w życiu politycznem nazywają się zbrodnią...
— Prawda, prawda była to zbrodnia... przerwał w ferworze pan Michał — a gdyby kto dzisiaj poważył się przyjść do mnie z podobnym projektem, sam bym go związał i władzom oddał!