Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/301

Ta strona została przepisana.

— I ja bym był podobnego zdania, odparł z flegmą brodacz.
Usłyszawszy tę odpowiedź, dziwno się jakoś zrobiło panu Michałowi, który w brodatej i butnej personie mówiącego, coś innego wietrzył. Wszystkie jego domnemywania upadły, bo widział przed sobą zwyczajną postać człowieka. Zwyczajna ta wszakże postać zaczęła nagle jakąś nadzwyczajną konwersacyą:
— Prawdę pan mówisz — rzekł brodaty z pewną poufałością, która już sama uwagę pana Michała zaostrzyła — że emisaryusze roznoszą klęski po kraju. Pobudzają oni naród do bezskutecznych wysileń, zagrzewają pojedynczych do kroków szalonych, które nigdy nic dobrego nie przyniosły. Wszakże należałoby się bliżej nad istotą owych podburzeń zastanowić. Usiłowania dotychczasowe, aby bronią odzyskać to, cośmy konsekwencyą dziejów naszych utracili, wyszły z jednej klasy narodu, która dotąd wyłącznie go reprezentowała, to jest, szlachty. Wszelkie dotąd powstania, były powstaniem szlachty, które, tem samem udać się nie mogły, że ich autorowie byli „corpus mortuum“ któremu w dziejach już dawno pomnik położono. My, nowej wiary apostołowie, za inną broń chwytamy, za broń archanioła! Ściśniętemu w szeregi nieprzyjacielowi poszlemy masy ludu niezliczone, jak gwiazdy na niebie, a na takim zastępie pękną żelazne zapory! Jestem apostołem tej idei! Wiąż mnie! albo weź z mych rąk mandat naczelnika trzech obwodów.
— Ani jedno, ani drugie — zawołał pan Michał, błądząc myślą w półcieniach, w jakie wprowadziły go słowa brodatego.