Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/314

Ta strona została przepisana.

styni, czerwone morze krwi zostawiono za sobą, a chciwi nowego zakonu, nie znaleźli Synaju, ani prawodawcy. Błądząc po pustyniach idei, zapomnieli o chlebie, a manny nie było! Nie przewodniczył im słup ognisty, prowadzący lud wybrany do ziemi obiecanej, bo w ich obozach nie było arki przymierza, nad którą by się ów słup ognisty mógł unosić, — bo nie wszyscy uczynili przymierze z Bogiem.
Był to dzień ś. Józefa, r. 1848. W więzieniu Magdaleny otworzyło się małe okienko, a więzień przytknął do kraty twarz wybladłą, i otworzył usta, aby w pierś bolącą zaczerpnąć świeżego powietrza.
A wonne, przejrzyste było powietrze. Jasny błękit rozpiął się szeroko nad stolicą Lwa ruskiego, a pierwszy promień wiosennego słońca był ciągły i czysty, jakby śród lipca. Lekkie, białawe chmurki, żeglowały spiesznie gdzieś na wschód, niosąc z zachodu wieści tajemnicze. Nikt atoli nie odczytał ich pisma, a w stolicy Lwa było cicho i spokojnie.
Bolesnem okiem rzucił więzień na dalekie góry, migocące światłem rannego słońca, które uśmiechem oblubienicy jaśniało na tle purpurowem. Zamgliła się łzą źrenica więźnia a ciężkie westchnienie oderwało się od piersi zbolałych i zginęło jak brzęk komaru śród głośnej harmonii natury.
— Przyroda piękna — zadumał więzień — a życie moje jest jedynym ciemnym punktem na jej rozkosznych licach, który tylko nowego nadaje jej wdzięku! W całym jej obrazie jest niby harmonia a przecież tyle sprzeczno-