Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/317

Ta strona została przepisana.

ce nici, gwałtownie przeciętych... poczęła się motać jakaś cudnej barwy tkanina, ale pan Michał wstrząsł znowu głową, a słaba sieć pajęcza rozwiała się jak mgła poranna. Aby się dłużej nie łudzić, zamknął okno i zakopał się cały w swoich myślach restytucyjnych.
Pod wieczór atoli otworzyły się drzwi kaźni, i wszedł poważnej postaci staruszek, w sukni długiej, staropolskiej. Lica jego przeobraziły się, a oko tonęło w łzach radości i rozczulenia. Za nim widać było liczniejsze grono.
— Spełniam dzisiaj najpiękniejszą chwilę żywota mego — przemówił śród łkania — bo pocieszony sam w strapieniu mojem, przynoszę strapionym pocieszenie. Więźniom wolność zwiastuję.
— Wolność? krzyknął pan Michał, i uderzył się ręką w czoło — wolność?... a to co za wolność?
— Co to się tam na świecie stało?
— Stały się wielkie rzeczy, odpowiedział ktoś, odbyły się wstrząśnienia.
— Co, wrzasnął więzień — rewolucye... I jaż mam zawdzięczać rewolucyom, owym nienaturalnym wstrząśnieniom organizmu społecznego, moją wolność... ja, największy przeciwnik rewolucyi, tak zwanej reformy, i wszelkich podobnych usiłowań?... ja mam dzisiaj korzystać ze złego, dla tego, że ono moje zdanie chce skorumpować, zdejmując ze mnie kajdany?...
Przybyli spojrzeli po sobie z zadziwieniem, a przypisując to rozdrażnieniu zbolałego umysłu, odeszli dalej z wieścią szczęśliwą, by ją innym, wdzięczniejszym udzielić.
Długo chodził po kaźni pan Michał, zaciskał pięści, mruczał niezrozumiałe słowa, a stając nagle bił się w czoło.