Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/320

Ta strona została przepisana.

rzył, że były szczere a niekłamane, bo pan Michał był szczerym i nie lubił obłudy. Cóż mu więc pozostało, jak rzucić się w odmęt owego wiru, w którym widział ruszających się tysiące?... Zakasał więc poły i pornął aż na dno głębi — za odradzającą się ludzkość.
Jednej atoli myśli nie mógł pan Michał szczerze do swego przekonania przyjąć, chociaż myśl ta najpierwej z owego grona wyszła, w którem pan Michał szukał wzorów dla siebie. Była to myśl usamowolnienia niewdzięcznego ludu, któremu pan Michał wieczną poprzysiągł nienawiść, a jeźli myśl ta w owem gronie jeszcze w czyn niedojrzała, powodem tego był spór o formę, w jakiej ta wielka myśl światu objawić się miała.
Wszakże z rozchmurzonem już obliczem wyszedł pan Michał na ulicę, uśmiechnął się twarzą i okiem do przechodzących, tu i owdzie nawet rękę podał, a podaną uścisnął, a gdy z ust mas nieprzeliczonych zasłyszał chorał najdroższej swej myśli, tak mu się rozszerzyło serce jego szlachetne, że nietylko w niem pomieścił wszystkie masy miejskie, ale nawet jeszcze i na kogoś więcej próżne miejsce zostało.
Owoż przechodząc Halickiem, ujrzał na rogu Kulczyckiego jakiegoś brodacza, którego postawa budziła w nim dalekie przypomnienie. Broda jego kędzierzawa rozrosła się wprawdzie w trzy potężne konary, wąsy skręciły się w potrójne pierścienie, jak wąż-grzechotnik, gdy się na łup rzucić zamierza, a włosy jego rozwiały się w powietrzu, jak strzępki chmury gradowej, wichrami w sztuki podartej. Wzrok jego błyszczał jak błysk zapalonych podsepek, poprzedzający strzał broni ognistej.