Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Posępne myśli nasuły mój umysł. Mimowolnie złączyłem się z orszakiem żałoby. Podczas pochodu prowadziłem w duszy dziwny monolog:
„Rzucony na odmęt tylu przeciwległych sobie wyobrażeń, któż jest człowiek? co za cel jego?... Życie całej ludzkości jest jak ów strumień, co dąży nieświadom swego końca, a człowiek, kropla wód owych, może się pytać, dla czego? i dokąd?... Cóż jest prawda? Piłat nie odpowiedział; cóż jest cnota? o tem milczą ustawy. Powódź namiętności zalewa społeczeństwo, a kto wie czy moja obecna skarga nie wypływa również z namiętności? Cóż jest, na czem się ludzkość przez tyle wieków, przez tyle burz oparła?... Czemże ów rozczyn wiecznie nieustającego życia i historyi, owe „perpetum mobile,” które przetrwało wszelkie stagnacye i poruszenia gwałtowne, tak w świecie społecznym jako też i politycznym?... Oto, uczucie rodzinne, tajemniczy węzeł rodziny. Przez to uczucie różni się człowiek od zwierzęcia, które nie zna stosunków rodzinnych. Jest to owa zielona oaza w bezkresnym prze stworze piasków pustyni, gdzie w cieniu drzew pożywczych można wypocząć po znużeniu z pochodu...”
Zajęty takiemi myślami zauważyłem, że orszak pogrzebowy odemnie się oddalił. Stałem właśnie naprzeciw jakiegoś domku na Łyczakowie. Okna jego były jasno oświecone, a przez nie można było z ulicy wglądnąć wygodnie aż na środek pokoju. Nie wiem, dla czego zasłony niespuszczono, może dla tego, że obraz wewnętrznego działania nie wymagał żadnej skrytości. W tejto może myśli stanąłem i ja na ulicy, i puściłem mój wzrok w głąb pokoju, nie sądząc wcale, abym mógł popełnić jakąś nie-