Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/46

Ta strona została przepisana.

niła mnie ów widok uroczy. Usunąłem się wtył, bo kilku mężczyzn nadeszło.
— A co, zawołał jeden z nich do ciemnej postaci, czy widzisz tam kogo? czy jest kto z obcych?
— Niema nikogo, odpowiedział zapytany, tylko poczciwy Teofil, który tylko skinienia odemnie potrzebuje, aby się wydalił, zostawiając mnie samemu pole popisów. A co Stanisławie, nie piękna?...
— Zazdroszczę ci twojej pozycyi, odpowiedział tenże, idź, Bóg z tobą!...
— Zadrżałem, widząc, że jakiś szczególny dramat odgrywa się za kulisami szanownej rodziny. Biorąc te słowa w najbliższe zastosowanie, widziałem niecne namiętności, które jak owa postać ciemna, nasuły nieprzebitym kirem ową jasność słońca bożego, które tak błogo widziałem wschodzące nad głowami dwojga kochanków!...
Grono mężczyzn oddaliło się, a owa postać ciemna wcisnęła się do sieni. Jeszcze raz zajrzałem w głąb pokoju. Widziałem jak dziwnym wpływem swego zjawienia się zmusił przybyły Teofila do opuszczenia swego stanowiska. Przybyły zaledwie zdołał kilka słów wymówić, a Teofil już był na ulicy!
Wesoły, uszczęśliwiony, z wspomnieniem najdroższych chwil życia, które potrosze już zostawiał za sobą, szedł ulicą, gwizdając sobie wesołą piosnkę, prowadząc z sobą od czasu do czasu urywki jakiegoś wesołego monologu. Wreszcie znikł, i wszystko ucichło.
Zdawało się, że świeżo przybyły nie znalazł wszystkiego po swojej myśli. Dziewica wprawdzie rzuciła nań okiem, pełnem ognia i zalotności, a nawet lica jej okra-