Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Celina, a jej towarzysz?... spojrzałem w twarz, byłto mężczyzna, o płowych włosach, którego przed rokiem widziałem na Łyczakowie. Dziwna myśl przebiegła mi przez głowę, domysły moje upadły od razu. Ujrzałem, że Maurycemu wyrządziłem niesłuszność. Szedłem dalej.
Niedaleko kruchty stało szczupłe grono ludzi; usłyszałem kwilenie dziecka. O życie, pomyślałem, ileż przeciwności mieści się w jednej twojej chwili! Tam człowiek wymazał się z karty żyjących, tu nowa istota wpisuje się w księgę żywota ludzkiego! Podczas, gdy tam niezagasły jeszcze świece pogrzebowe, gdy śpiew żałoby jeszcze do uszu naszych dolata, tu zmieniona dekoracya! Co się tam zakończyło, to się tu rozpoczyna, ułamek jednej wielkiej trajedyi ludzkości!
Oparty na kolumnie, niedaleko wnijścia, stał mężczyzna owinięty fałdzistym płaszczem. Z postawy poznałem go. Począłem rozmowę żartobliwie, z odgłosem upadłych moich domysłów.
— Maurycy, przemówiłem, realizujesz swoje wyobrażenia o „czynie” tem, że poczynasz być niegrzecznym! Od kilku dni jesteś w mieście, a ja ciebie widzieć niemogę!
— Witam cię, odrzekł tenże, wyciągając do mnie ręke; ale z zadumy wcale go nieocuciłem.
— Jak widzę czynisz niezgorsze postępy. Przed rokiem każesz nam o filozoficzności czynu, a dzisaj przychodzisz, aby w cieniu tych murów świętych, odbyć zwyczajne i pospolite „rendez-vous”. Zamiast stanąć na czele rot krzyżackich, oparłeś się o kolumnę, jak drugi Wallenrod o wieżę swojej Aldony, aby usłyszeć, że „jej westchnień ni łez nikt nie policzy!”...