Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/54

Ta strona została przepisana.

— Nie szydź słowami mistrza narodowego, nie grzesz w obliczu tego boga, w którego przybytku jesteś!
Tu spojrzał na mnie surowo i gniewnie. Wstydziłem się słów wyrzeczonych. W twarzy jego ujrzałem wielka zmianę. Boleść i wzgarda życia odbiły się na niej wydatniej; koło ust pojawił się przedłużony rys ironii i wewnętrznego rozstroju. W całem jego obliczu było coś ascetycznego, coś, co mnie mimowolnie przypominało na oddaną przez Rafaela twarz tego, co sprostował ścieszki pana.”
— O wy ludzie dzisiaj a nigdy jutra, zaczął po chwili, wy, co pokładacie waszą sławę na tem, aby wynaleść odmienne czcionki jakich starych druków, aby zapisać kilka stronnic doborowemi okresami, w którychby wedle szkolnych prawideł mieściły się: „thesis, anthithesis i sinthesis”;... co bezczynni i zniewieściali klękacie przed pomnikiem niecofnionej przeszłości, a oddając jej cześć bałwochwalcza, roskoszujecie w tem nikczemnem uczuciu, żeście zmaleli w obec tych olbrzymów, żeście się wyrodzili!... Zamiast czerpać tamże natchnienie do „czynu”, zamykacie się w grobowcach historyi, a zamiast wznosić jej piętra niebotyczne, budujecie katakomby!
...Zaprawdę, jesteście wyklęci z powierzchni życia narodowego, jak wyklętym jest z powierzchni ziemi ów zwierz ślepy, którego przybytkiem, podziemne nory. Chcecie być pierwszymi w narodzie, a znani jesteście zaledwie od kilku księgarzy...
— Za pozwoleniem, przerwałem mu, obwiniasz nas o retoryczne okresy, a mówisz do mnie mową, której składni pozazdrościłby ci krasomówczy Cicero!
— Żartem i dowcipem tylko złe serce wojuje; w zły zastęp bracie zapisałeś siebie!