Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/56

Ta strona została przepisana.

dziła, już byli odeszli. Światła, pozapalane przy ceremonii św, chrztu, pogasły, a gruby zmrok napełnił gotyckie hale świątyni. Z ubocznej tylko kaplicy migała wieczna lampa, ale światło jej nie sięgało daleko. Ciemność zupełna otoczyła nas.
W tej chwili, od wielkiego ołtarza błysnęła jasność, pochodząca z rąk ciemnej, olbrzymiej postaci, która zwolna i z powagą, odmawiając głośno „Zdrowaś Marya”, kroczyła środkiem kościoła. Usłyszałem brzęk kluczów. Był to dziad kościelny. Widok stawał się więcej fantastycznym. Jasna smuga światła, wypływająca z owego chodzącego świecznika, oblewała w sposób malowniczy przedmioty rzeźby i architektury, podczas gdy odwrotna tychże strona niknęła w cieni najgrubszej. Przez wąskie, wysokie szyby wciskał się drżący promień księżyca!
— Patrz, zawołał Maurycy w extazie, niezmieniając postawy, sam Bóg zseła mi obraz do wyświecenia myśli mojej. Patrz, jak blado i błędnie wnika niebieskie światło, przez zapylone szyby odwiecznej budowy! Moglibyśmy niem być zadowoleni, w obecnych ciemnościach, gdyby ręka ludzka niewykrzesała iskry, i nią ciemności nieoświeciła?... O zaprawdę, szyby budowy społecznej są zapylone, a promień nieba za słaby, abyśmy przy nim koło naprawy pracować mogli!... Trzeba stalą wykrzesać iskrę, zapalić pochodnię...
— Maurycy bluźnisz, przerwałem mu; ale on słów mych niesłyszał. Oko jego zawisło na sklepieniu świątyni, lica okryła bladość duchów, widna pomimo ciemności. Zdawało się, że miał jakieś widzenie. Był w zachwyceniu. Niby monologiem przemówił do siebie:
„Widzę iskrę, która padła z łona ducha wielkiego;