Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/68

Ta strona została przepisana.

doków. Mimo to życie jej nosiło zawsze właściwe fortecom piętno. Więcej jedynie było hałasu, a chociaż na ulicy więcej widziano ubiorów i twarzy mieszczańskich, widziano zato i więcej uniform, słyszano więcej bębnów i strzałów.
Była to noc czerwca na nowiu. Sklista a nieprzebita ciemność zalała atmosferę fortecy, ani wietrzyk nie musnął po liściach drzew w alei, wzdłuż której właśnie do mego pomieszkania dążyłem. Wybiła jedynasta. Echo roznosiło samotne kroki moje po całej fortecy, a gdym przechodził koło kościoła, podwoił się odgłos, jakgdyby nas więcej było idących. W istocie, zaginając w ulicę, usłyszałem wyraźniej kroki obce. A że nocna moja przechadzka, mogła być przez moją zwierzchność, pod której nadzór byłem poruczony, źle wytłumaczona, stanąłem, i nierobiąc stuku, ukryłem się za wyskok muru. Lecz zaraz spostrzegłem, że ostrożność moja była niepotrzebną. Albowiem idący na przeciw mnie zatrzymali się, również usłyszawszy mój chód, i widać było że się również lękali jakiegoś nie miłego spotkania. Byli właśnie niedaleko mnie. Z rozmowy mogłem wnosić, że było ich dwóch. Mówili głosem przytłumionym, językiem niemieckim:
— Wszędzie cicho, odezwał się jeden, miałem słuszność mówiąc, że to był odgłos naszych własnych kroków. Ta przeklęta ulica, naprzeciw kościoła, ona zawsze mnie straszy. Gdybym tu gwizdnął, słyszałbyś pisk i krzyk, jak by się czarci w piekle zaśmiali. To takie dziwne echo od kościoła.
— Czy ci djabeł językiem korbnje — odparł z widoczną złością drugi, czy chcesz mnie chleba pozbawić two-