Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/70

Ta strona została przepisana.

cząć od tego, iż „porządnym sposobem“ weźmiesz ślub z Fanny, z którą przeszło lat jedynaście na wiarę żyjesz!
— Milcz opoju! widać, żeś cały „tryngeld“ pod „złotym osłem“ zostawił.
— Będę milczał, bo widzę, że twój robak zaczyna się wiercić.
— Nie robak, ale przyznam ci się, bo już poczynasz mieć rozum, że dzisiaj nie jestem wcale w swojej skórze. Mam jakieś głupie przeczucie. A ty, opoju, mówiłeś jeszcze coś o sztokhauzie. Bodajbyś w złą godzinę nie wymówił!
— Oto się nie lękaj! Najfatalniejsze godziny są od dziewiątej do jedynastej z rana. W tych godzinach zazwyczaj biegają ulice... przez rózgi!... A ja pamiętam... jest temu dwa lata... gdym był przy pułku...
— A już feralny dzień dzisiaj! Zamuruję ci tę złodziejską gardziel...
— Złodziejską gardziel? to prawda. Ależbo złodziej złodzieja dopilnuje!...
— Cyt teraz, zabłysnęła już „nocna gwiazda.“ Daj Boże, aby nie było jakiego nieszczęścia.
Tutaj zamilkli mówiący, stojąc ciągle na zagięciu ulicy. Byli to dwaj podrzędni pomocnicy przy nadzorze wiezień. Widać, że szukali kogoś na miejscu umówionem. Mimowoli musiałem pozostać świadkiem jakiejś akcyi, bo wychodząc z mego ukrycia, postawiłbym siebie i ich w niebezpiecznej alternatywie.
Tymczasem pomiędzy drzewa alei poczęło od strony kościoła migotać błędne, niepewne światełko. Widziałem, że było obserwowane przez stojących koło mnie, i że się