ku nam zbliżało. Przypomniałem sobie, że dwaj mówiący nazwali je byli „nocną gwiazdą,“ a zadziwienie moje wzmogło się, gdy z ciemnego ujścia alei ujrzałem to światło zwrócone ku nam w kształcie gwiazdy. Rzecz poczęła mnie interesować. Jakieś dziwne, dotąd nieopisane „rendez-vous“ odbywało się za pomocą tego symbolu, który niegdyś trzech króli przez błędne prowadził manowce. Lecz w tem tylko zachodził anachronizm, że tą razą, zdało się, służył ten symbol niebardzo uczciwej profesyi.
Nareszcie zdążyła „gwiazda nocna“ na zagięcie ulicy. Przysunąłem się do szarego muru jak tylko mogłem i dzięki memu również szaremu paletotowi, mogłem niepostrzeżony obserwować dalsze działania.
Na kilka kroków odemnie zatrzymała się „nocna gwiadzka.“ Byłto kształt małej latarki, która nie więcej światła dawała, jak świecące próchno. Mimo to mógłem bliżej poznać postacie. Widziałem dwie kobiety, z których jedna stała na przedzie, trzymając latarkę i oglądając się z uwagą na wszystkie strony. Druga zdaje się lękliwsza, chowała się za postać pierwszej, szepcąc sposobem wykrzykników, od czasu do czasu jakieś niezrozumiałe, urywane słowa. W tej chwili zbliżyło się dwóch mężczyzn do nich. Wymieniono nawzajem kilka słów porozumienia się.
— Zagaś pani to głupie światło — odezwał się jeden od niego więcej strachu niżeli jasności.
— Coś dzisiaj jesteś bardzo lękliwym — ozwała się niemieckim, jednak źle akcentowanym językiem, jedna z kobiet; a jednak zdaje mnie się nie masz potrzeby.
— Co to, to prawda — odparł tenże, tylko że ten
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/71
Ta strona została przepisana.