Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/72

Ta strona została przepisana.

przeklęty Filip, co ma stać na zwiadach, dzisiaj z djabłem się zbratał.
— Nie bluźnij tak — przerwała mu druga, lękliwsza kobieta, bo przy takich wyrazach mnie samej straszno się robi.
— To pójdźmy — szepnął jeden z mężczyzn, a ty Filipie miej przecież głowę na karku.
— Ale ja nic nie widzę — zawołała jedna, ani kroku postąpić nie mogę.
— Podaj mnie pani rękę, ja znam każdy kamyk.
Powoli, zcicha oddaliła się grupa. Tylko po szeleście sukien, zdaje się jedwabnych, mogłem to poznać. Czy i Filip z nimi poszedł, o tem bym nigdy nie wiedział, gdyby poczciwiec sam o sobie znać mnie nie dał. Zaledwie bowiem panie kilka kroków były uszły, znudzony już Filip począł sobie zcicha jakiegoś „czardasza“ pogwizdywać. Z początku wprawdzie słyszałem tylko syk, lecz druga część szła już „crescendo,“ a gdzie melodya ton i takt zmieniać poczęła, słychać już było donośne, czyste, z całym samorodnym artyzmem wykonane gwizdanie. Co sobie przytem jego towarzysz tam myślał, to nie trudno sobie wyobrazić. Zapewnie nie był on bardzo kontent z tego koncertu, i niezawodnie nastąpiłaby jakaś demonstracya, gdyby nagły wypadek nie był się wmieszał w to spokojne, dramatyczne działanie.
W chwili bowiem, gdy Filip nowe akordy do swojej melodyi z wielką znajomością sztuki nawiązywać począł, a mięszając narodowości, jakieś „potpourri“ utworzył, które coś na „bohémien-russes“ przypominało — w chwili tej,