Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/73

Ta strona została przepisana.

jakby na ustalenie taktu, padł strzał armatni — jeden — drugi — i trzeci.
Nie tylko melodya, ale i oddech Filipa ustał nagle. I mnie zrobiło się niedobrze. Były to zwykle sygnały, że jeden z więźni fortecznych uciekł. Chwila grobowego milczenia. Pojedyńcze strzały rozrzuconej po wałach straży, przebiegły w okół fortecy, i chwilowym, ognistym wieńcem otoczyły jej okopy. Krzyk, wrzawa, chrzęst broni ozwał się zaraz ze wszystkich ulic, a zdala zatętniały raźniej kopyta nocnej, konnej patroli. Sto świateł zabłysnęło do koła. Moje położenie było nader niebezpieczne. Chociaż miałem przekonanie niewinności, lękałem się jednak pozorów, które w mem życiu już nieraz odegrały rolę dla mnie niekorzystną. Byłbym niezawodnie do domu pobiegł, gdybym wiedział gdzie przeklęty Filip się uczaił. Na moje nieszczęście sprawował się tak cicho, że nawet oddechu jego usłyszeć nie mogłem. Bądź co bądź, nie mogłem tak prędko powziąć decyzyi, a światła i patrole zbliżały się ku mnie. Zapewnie i biedny Filip nie miał jeszcze decyzyi, bo jak się okazało później, stał on ciągle na jednem i tem samem miejscu.
Coraz bliżej zatętniały kroki biegnącego ku nam. W chwili ktoś stanął, tylko oddech ciężki, chrapliwy zdradzał go. Widziałem jak punkt jeden czarny powiększył się, a odgłos silnego uderzenia odbił się o ściany najbliższego domu.
— Teraz cichy jesteś, przeklęty gawronie — stłumionym głosem zawołał napowrót przybyły towarzysz Filipa, cichy jak mysz w dziurze, że cię znaleść nie mogę, a nie dawno gwizdałeś, aż mnie po kościach chodziło. — Ruszaj,