Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/74

Ta strona została przepisana.

umykaj, łapaj! Przeklęty cygan! wolałbym jutro mu sam drzwi otworzyć, niżeli miał się dzisiaj wyłamać!
Znowu rozległ się odgłos potężnego boksa, jakaś czarna mara zachwiała się, a nawet stękła i — znów ucichło. Przybyły odbiegł.
Cóż Filip na taką konwersacyą? O! on był filozofem! Naprzeciw chęciom agresyjnym swego przeciwnika postawił odpór — bierny. Bo odpór bierny (passiver Widerstand) był wtedy bardzo na czasie. A Filip do tego czytywać musiał dzienniki pruskie.
Lecz biedny „Filip“ ze swoją zasadą niebardzo źle wyszedł. Zdaje się, że podczas drobnostkowej dyssertacyi swego towarzysza, przygotował on się do nowej roli, którą miał wkrótce odegrać.
Zaszeleściały suknie kobiece. Filip odkaszlnął.
— Ktoto? — zawołała szybko jedna z kobiet.
— Nieszczęśliwy, a to przez was, moje panie — odparł Filip głosem melodramatycznym — straciłem chleb, a przedemną sztokhaus!
— Ach biedny! cóż ci pomogę? — odparła kobieta, widzisz ja sama w niebezpieczeństwie!
— Ba, niebezpieczeństwo! jabym się śmiał, gdybym miał co w kieszeni. A tak... bez grosza... gdybym nawet chciał uciekać przed srogim wyrokiem, gdzież się obrócę?
— Więc cóż chcesz odemnie, puszczaj nas, już patrol nadchodzi!
— Patrol, to prawda, w sztokhauzie nie będę miał za co wódki wypić!
— Masz i idź precz — rzekła jedna z kobiet, podając