Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Uczułem znowu szarpnięcie ręki, a po krótkiej chwili naszej walki, domyśliłem się, że mój „portemonnais“ spoczywał już w kieszeni zbiega. Kilka słów podziękowania, utwierdziło mnie wtem.
— I cóż pan sobie myślisz o jakiejś nieznajomej — przerwała milczenie, która pana burczy i fuka, odbiera mu pieniądze i zarządza niemi jak swoją własnością?
— A cóż pani sądzi o nieznajomym — odparłem, który to wszystko znosi bez oporu i do tego milczy?
— Śliczna powieść! Zawiązanie przecudowne! Szkoda tylko, że wątek do niej tak prędko się przerwie! Bo „ciąg dalszy“ ani „dokończenie“ nigdy nie nastąpi! Więc korzystaj z czasu, mów wiele — tylko — tylko się o nic nie pytaj!
— Dla czegóż mam się spieszyć?
— Bo na końcu tej alei, pożegnamy się.
— Wszak nie mieszkasz pani pod gołem niebem?
— Mówię — wyrzekła z naciskiem, że na końcu tej alei, pan nas opuścisz. — Nieprawda, że to uczynisz? — dodała prędko głosem tak pieszczotliwym, że mnie w głąb duszy wniknął.
— Prawda — odrzekłem spiesznie — uczynię, chociaż nie wiem, jak do tej uległości przychodzę!
— Wiedziałam, że mnie usłuchasz, i wiem, że jeszcze więcej uczynisz. Słuchaj.
— Rozkazałaś.
— Daj mnie słowo honoru, że o „nocnej gwiazdzie“ przed nikim nic nie wypowiesz, ani się o nią nigdy dowiadywać nie będziesz, ani najmniejszych czynić domysłów. Przyrzekasz?