Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/91

Ta strona została przepisana.

Chodziliście pewnie do szkoły i wiecie, że w każdej klasie był ktoś, „co gładził grzechy“ szkolnego uniwersum. Gdy w klasie powstał mruk nieukontentowania, ten „ktoś“ odbierał za to plagi. Gdy sprawca jakiego tigla nie mógł być wykryty, ten „ktoś“ „dla przykładu“ poniósł wzorową karę. Ktoś zagwizdnął — nasz „ktoś“ sposobi się już do poświęcenia jak drugi Regulus, za koleżańskie uniwersum! I któż jest ten biedny „ktoś?“ — Oto, ofiara zbiegu okoliczności, że raz na podobnym tiglu złapany i ukarany został! Fatalna to konstelacya, pod którą taki „ktoś“ się znudzić musi! a że każde „fatum“ ma być nieubłagane, więc z wielkim stoicyzmem przyjąłem ten wybryk mego dziwacznego losu i począłem się swobodnie po mojej kazamacie oglądać.
Z okrągłem sklepieniem podobną była ona do arbuza, w jakim „Münchauzen“ radzi łapać dzikie kaczki. W istocie przyrównanie to miało tyle prawdopodobieństwa, że tylko dzikich kaczek brakowało.
Zaledwie bowiem kilka cali niżej okna, biła o granitową ścianę fala wody, puszczonej kanałami w około fortecy. Na pięć łokci od okna zamykał się mój widnokrąg sterczącą równie z szarego granitu ścianą, która formowała stromą spadzistość drugiego okopu. Prędko więc skończyłem ten przegląd, bo był mały, treściwy i nader pojedynczy. Łóżko, stołek i dzbanek z wodą, otoż cała treść tego, cztery kroki w szerz i wzdłuż mającego apartamentu. Po tem sumarycznem zapoznaniu się z miejscowością, w której poczynał się dramat nader nudny, począłem przemyśliwać nad możliwemi powodami, które śród mojej dziwacznej awantury, zaimprowizowały ten niespodziany epizod.