dotąd melodya, która jak płaczka na pogrzebie mojej przyszłości, śród płaczu i jęku, rzuciła kilka tonów śpiewnych, i harmonijnych, by niemi ukoić rozstrój serca a ducha uwieść w krainę zaświata!...
Zdawało mnie się, że nieszczęście moje przy wiedzy tej wyższej, dziwną potęgą nademną czuwającej istoty, nie mogło być tak niebezpieczne, jak je z początku zimny rozkład rozumu przedstawił.
Po krótkiej walce uwierzyłem sercu, i uspokoiłem się po raz wtóry. Raz, że uczucie moje, dziwne i szczególne, było uczuciem czystem, i więcej duchowem, niżeli je Platon przedstawia; drugi, że wypadek fatalny, przy opiece nieznajomej, mnie przyjaznej osoby, wszelki zły pozór utracić musi.
Spokojnie, z wypogodzonem czołem, czekałem dalszego biegu rzeczy. Dla rozerwania się chodziłem po kazamacie i czytałem napisy na murze, w najrozmaitszych na świecie językach. Śród tego zatrudnienia jednak patrzyłem co chwila na drzwi dębowe, pokrzyżowane sztabami z żelaza i dziwnie gwoździami jak trumna wybite, rychłoli do więźnia się otworzą. A czy zgadniecie kogo oczekiwałem?... Ją oczekiwałem; dla czego? zkąd? na co?... na to wam nie odpowiem. Serce mnie mówiło, że będę z nią mówić. Wprawdzie było to rzeczą niepodobną, a może dla mnie szkodliwą, jednak — serce mnie wierzyć kazało.
I w samej rzeczy koło dziesiątej godziny, usłyszałem brzęk kluczów. Drzwi moje skrzypnęły. Czy uwierzycie kogo ujrzałem? Niestety! Zamiast mego anioła opiekuńczego, ujrzałem nos czerwony, czarne, potężne wąsy i siwe jak mleko bakenbarty. W tych rysach niebyło wcale
Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/93
Ta strona została przepisana.