Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/94

Ta strona została przepisana.

wdzięku geniusza opiekuńczego, ale przecież pewny wyraz typu opiekuna, jak go biedne sieroty pojmują.
Oznajmił mnie grzecznie i słodko, że jeden z moich znajomych wywiązując się z długu u mnie zaciągnionego, złożył w kancelaryi nadzorczej winną mnie sumę. „Możesz pan nią rozrządzać dowolnie — dodał z dowcipnym uśmiechem; a co do wiktu, takowy, zdaje się, będzie fraj. Bodajto młodym być, ciągnął dalej, wnosząc z korytarza spory kosz do kazamaty — to i damy zajmą się nim, gdy go nieszczęście zdybie. A o starym i pies by nie zawył.
Z całą kurtoazyą i uśmiechem dyplomaty, rzekłem profosowi kilka słów, pochlebnych dla jego czarnych wąsów a siwych bakenbartów, przyczem i czerwony nos nie obeszedł się bez sporej szczypty kadzidła.
Tymczasem z kosza poczęły wychodzić różne garnuszki garnuszeczki, przysmaki i przysmaczki, słowem stało przedemną śniadanie, urządzone i zastawione z całym komfortem wyższego towarzystwa.
— Czy mogę wiedzieć kto o mnie pamiętał?
— Poradź się pan w okolicy serca, a może i ja wtedy się dowiem.
Domawiając tych słów, uśmiechnął się przyzwoicie, i jeszcze przyzwoiciej drzwi za sobą zamknął.
Z jakąż ciekawością oglądałem każdą drobnostkę tego śniadania! We wszystkiem widziałem jej pamięć dla mnie, jej staranność ulżenia mnie cierpień, których przyczyną była sama. Lecz w głębi duszy darowałem jej tę porywczość i nierozmyślność, a nawet cieszyłem się z tego, że miałem teraz sposobność, zajmować ją moją osobą, a nawet... nawet ją mojem cierpieniem zobowiązać.