Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/96

Ta strona została przepisana.

żałości wszedł do mnie z koszem, nadzorowany błyszczącem okiem z korytarza. Poznałem go z głosu.
Rozpoczął jakąś obojętną rozmówkę o powietrzu, o myszach, a odchodząc rzekł dowcipnie kociemi oczami:
— Pomimo, że tutaj prędzej słońce zachodzi, nie jesteś pan przecież śpiochem (Siebenschläfer), a do godziny jedynastej pewnie pan się nie kładziesz...
Tu się klucz obrócił i znowu zostałem sam.
W ostatnich słowach Filipa widziałem ukrytą myśl, którą arcyznacznie w obec profosa zaaplikował. Serce poczęło mnie znowu żywiej bić, bo już z pewnością ją oczekiwałem. Ale jakim sposobem? na co? i po co? oto się wcale nie pytałem. Daremnie z poza włókna uczuć i wyobraźni wykłówały się zimne zapytania: Byłobyżto przewidzenie, aby nieznajoma raz widziana kobieta odwiedziła mię w więzieniu o godzinie jedynastej?... Lecz tą razą czułem się istotą dwoistą. Oddałem słuszność rozsądkowi, wierzyłem sercu i — czekałem jedynastej.
A serce nie omyliło mnie.
Pół do jedynastej usłyszałem na korytarzu jakieś stąpania niezwykłe.
Wreszcie zaszeleściała suknia, i już zdawało mnie się, że uścisnę dłoń mego anioła, gdy tymczasem tylko cichy głos jego usłyszałem. Westchnąłem za „rajem utraconym“ i pospieszyłem do drzwi, zkąd głos najwyraźniej było słychać. W środku drzwi był otwór, zabity blachą o małych dziurkach, przez które straż korytarza mogła do kazamaty wglądać niepostrzeżona i więźnia śledzić.
Do tej zimnej, żelaznej blachy przytknąłem twarz pałającą, aby pochwycić najmniejszy odcień tego lubego gło-