Strona:Zacharyasiewicz - Powieści.djvu/97

Ta strona została przepisana.

{pk|gło|su}}. Lecz chęci moje zostały zawiedzione. Zaledwie bowiem twarzą do otworu w drzwiach się zbliżyłem, już z pierwszem słowem, zza drzwi, owionął mnie jej oddech gorący, jak tchnienie południa. Zadrżałem, serce bić przestało; słyszałem wprawdzie jej słowa, jakby przez sen, lecz głosu tego, który tak dźwięcznie uderzał na fibrę serca mego, już nie słyszałem.
— Bon soir — rzekła z cicha, nie przekląłeś pan mnie? Pogardzasz pan mną? Ja to pana wtrąciła do tej ciemnej kazamaty, o gdybym mogła się z tobą pomieniać. Nie pytam się nawet, czem panu mogę to wynagrodzić, bo ofiara moja byłaby wzgardzoną, lecz mów czem ci pomódz mogę. Bo juścić stało się!
— Pani — odparłem, o ile mnie nieprzytomność umysłu dozwoliła, cierpienie moje jest nader słodkie, albowiem przez nie uzyskałam opiekę anioła, który bez tego wypadku nie byłby może nieba opuścił, aby się zbliżyć do tych co cierpią na ziemi!...
— Widzę, że i kazamata nie ochłodziła cię, lecz zostawmy to na później, czy raczej na „nigdy,“ a teraz przychodzę ci powiedzieć, że jutro rano będziesz badany.
Tutaj zasłyszałem spieszne kroki. Nieznajoma umilkła na chwilę, a zamykając otwór, rzekła z pośpiechem:
— Oglądaj dobrze wszystko co ci przyślę... i znikła.
Noc przepędziłem bezsennie, a rano oczekiwałem z dziwnym spokojem, czyli obojętnością rozwiązania tego zdarzenia.
Na pół godziny przed zawołaniem mnie na sąd wojenny, przyniósł profos śniadanie, które tą raną składało się z jakiejś leguminy. Stosownie do ostatniej instiukcyi, po-